Miejskie oblicza Malezji

Po krótkiej wizycie w Cameron Highlands zostały nam cztery dni wolnego, z których dwa ostatnie chcieliśmy przeznaczyć na Kuala Lumpur. Do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy gdzie spędzimy wolny czas przed wizytą w stolicy – pod uwagę braliśmy jeden z parków narodowych – Taman Negara, wyspę Pulau Pangkor albo opcję, która ostatecznie wygrała – nieodległe miasto Ipoh i jego okolice. Wieczorem po przyjeździe do miasta wiedzieliśmy już, że przewodnik Lonely Planet po raz kolejny rozmija się z naszymi wrażeniami… miasteczka nijak nie mogliśmy nazwać urokliwym i klimatycznym. Na szczęście polecany przez nich Hotel Embassy, mimo że kompletnie pusty i z podstarzałą obsługą niemówiącą zupełnie po angielsku okazał się całkiem czysty, no i w świetnej cenie 11 zeta za osobę w 4-osobowym pokoju z łazienką :) Krótki spacer po mieście zakończyliśmy w chińskiej knajpie, gdzie kolejny raz zszokowały nas niskie ceny i pyszności na talerzu.
Następnego dnia lokalnym busem przejechaliśmy do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów Kuala Kangsar, królewskiego miasta, w którym główną atrakcję stanowią imponujący meczet oraz nowy i stary pałac sułtana. Ponieważ wnętrza aktualnego miejsce zamieszkania władcy nie są przeznaczone dla oczu zwykłych śmiertelników udaliśmy się na poszukiwania poprzedniego pałacu, otwartego dla turystów. Po przejściu sporego dystansu (a upał był naprawdę koszmarny) okazało się jednak, że pomyliliśmy drogę – znaleźliśmy się w środku małej wioseczki, gdzie białasy, o ile w ogóle docierają, to na pewno bardzo bardzo rzadko. Przyciągnęliśmy chyba większość okolicznych dzieciaków, nawet starsi uśmiechali się życzliwie i instruowali jaką ścieżką pójść, żeby wrócić do ‘cywilizacji’. Po kilkudziesięciu minutach, zupełnie niechcący, dotarliśmy do drewnianego pałacu – i nawet nie byliśmy zdziwieni, że był akurat w remoncie, a więc zamknięty dla zwiedzających (a tak liczyliśmy na chociaż kilka minut w klimatyzacji…). Tym bardziej zaskoczyło nas zaproszenie do meczetu, wg LP niedostępnego dla innowierców. Muszę przyznać, że po zwiedzaniu meczetów w Indiach, a szczególnie największego w Delhi, miałam raczej negatywne wrażenia – osoby pilnujące odpowiedniego stroju czy porządku na terenie były raczej gburowate i rozkrzyczane. Co innego tutaj – przemiły pan oczywiście kazał mi zasłonić nagie ramiona nieprzepuszczającą powietrza szatką, ale z uśmiechem wprowadził do meczetu i to w dodatku do części zarezerwowanej dla mężczyzn! Później zaprowadził dalej, a na zakończenie poprosił o wpisanie się do księgi odwiedzających (a nie o pieniądze, jak to się często zdarzało). Wygląda na to, że islam w wersji malezyjskiej zdecydowanie bardziej mi odpowiada :)
Przed odjazdem do Ipoh postanowiliśmy zjeść obiad; wybór padł na popularną wśród mieszkańców Cafe Gate. Dostaliśmy menu – i szok; danie polecane na okładce to Warszawa Burger. Skąd do cholery nazwa naszej pięknej stolicy jakieś 10 000 km dalej? Otóż w miejscu, w którym nasza obecność budziła małą sensację, a my sami nie widzieliśmy białych przez dwa dni, głównym kucharzem w knajpce jest Polak. Niestety nie było dane nam się z nim spotkać – tego dnia miał akurat wolne, a nasza tęsknota za krajem okazała się jeszcze niezbyt dojmująca, bo wszyscy wybraliśmy inne dania. Najedzeni i napici wróciliśmy do Ipohu, skąd następnego dnia wyjechaliśmy do Kuala Lumpur.
Malezyjska stolica powitała nas rzęsistym deszczem. Poprzedniego dnia udało nam się znaleźć nocleg za pomocą Couchsurfingu – Lina bez problemu zgodziła się przyjąć całą czwórkę, a jak się później okazało mogłaby gościć jeszcze drugie tyle osób, ponieważ cały parter swojego domku miała przeznaczony dla gości ze świata. Kiedy rano zadzwoniły budziki pierwszą rzeczą, którą usłyszeliśmy był tekst Panora: „Co tu się k&*%a działo??!!?!”. Okazało się, że podczas gdy ja i Maciek smacznie chrapaliśmy calusieńką noc, dwa pozostałe bobry praktycznie nie zmrużyła oka – wszystko przez roboty drogowe, które przez większość nocy trwały dosłownie pod naszymi oknami. Po niedługim czasie udało się nam jednak wybrać na miasto. Ponieważ pogoda była bardzo dobra, a nie byliśmy pewni co nas czeka później (zagrożenie ulewami nadal było realne), ruszyliśmy pod Petronas Towers. Dwie wieże, które przez kilka lat były najwyższymi bliźniaczymi budynkami na świecie, są z pewnością najładniejszymi wieżowcami, jakie do tej pory widziałam – strzeliste, wysmukłe, jakby ażurowe.
Spod wieżowców przejechaliśmy w zupełnie inny klimat – do Batu Caves, położonego pod miastem zespołu jaskiń przejętego przez Hindusów, w którym ulokowali kilka swoich świątyń. Po pokonaniu 272 stopni weszliśmy do wielkiej groty, w której mieściło się wiele mniejszych i większych ołtarzyków… i cała masa śmieci. Bałaganiarska natura przybyszów z Indii nie zmienia się niestety nawet na obczyźnie, wszędzie walały się opakowania po ciastkach, cała masa plastikowych butelek, a nawet stare krzesła i stoły. Szybko zawinęliśmy się więc z powrotem do miasta, dla odmiany udaliśmy się do chińskiej dzielnicy. Udało nam się w końcu trafić do taoistycznej świątyni, gdzie mogliśmy się przekonać, że nie różni się ona zbytnio od innych ;-)
Po obiedzie ruszyliśmy na obchód miasta, podczas którego pokonaliśmy dotychczasowy rekord chodzenia: obeszliśmy dzielnicę kolonialną z placem, na którym ogłoszona została niepodległość Malezji; przeszliśmy też obok ogrodu orchidei, ptaków i meczetu narodowego odkrywając, że wszystko zamykają nam przed nosem ;-) Ponieważ robiło się już ciemno przejechaliśmy ponownie do centrum miasta i zgodnie ze wskazówkami naszej CS wjechaliśmy do baru mieszczącego się na trzydziestym trzecim piętrze jednego z hoteli, skąd roztaczał się piękny (i darmowy) widok na Petronas Towers. Kiedy skonani po 11 godzinach chodzenia dotarliśmy do domu, nie bez zdziwienia odkryliśmy, że czeka nas druga noc z kładzeniem asfaltu pod oknami ;-) myśl o rajskich wyspach czekających na nas już następnego dnia pozwoliła jednak przetrwać ją bez większych problemów – z samego rana ruszyliśmy na spotkanie z Borneo.
10 comments
A jak Wam się ogólnie podobało Kuala Lumpur? W moim odczuciu to najbrzydsza azjatycka stolica, jaką do tej pory widziałam ;-> Może to trochę dlatego, że byłam tam podczas moich azjatyckich początków i nie miałam jeszcze takiego wewnętrznego przyzwolenia na brud ;-)
No aż tak straszne do KL to nie jest :) Ale również bardzo nie zachwyca :)
Ja KL zwiedzałam po nieprzespanej nocy więc chodziłam jak widmo.
Jeszcze kilka stolic zwiedzimy, więc wtedy będziemy mogli powiedzieć czy była najbrzydsza :D
Jak do tej pory najbrudniej było chyba w Delhi, ale Indie są zawsze poza jakimkolwiek rankingiem ;) KL na ile po tych kilku, intensywnie spędzonych godzinach, możemy sie wypowiadać, nie wyglądało źle, wiezowcowe centrum, zieleń niedaleko :) ale jakoś szalenie ciekawe tez nie było. Od tego czasu odwiedzilismy jeszcze Jakarte – o wiele mocniejsze doznania, szczególnie w odniesieniu do ruchu ulicznego, śmiało wygrywa np z Bangkokiem w konkursie na najwiecej skuterów na metrze kwadratowym; z kolei wczoraj przejechalismy przez Manile i z zachwytu nie padlismy ;)
Manila służy chyba wyłącznie do przejeżdżania przez nią ;-)
klawy trip .jestem na rokw malezji wiec moze odwiedze co polecicie jak tylko wyrobie papierki migracyjne :) powodzenia
I jak papierki imigracyjne?
Udało się?
Powodzenia w zwiedzaniu.
hie hie Warszawa burger!!! „nasi” sa wszedzie:))))
No ja też codziennie sprawdzam czy coś wrzuciliście;-) I praaaawie się czuję jakbym tam z Wami była;-p Besos!
Od czasu, kiedy Marta podesłała mi link do Waszego bloga, dzień w pracy zaczynam od sprawdzenia, czy jest coś nowego. Piszcie częściej:)
Cieszę się ;-) kolejny post już jutro o nurkowaniu na Borneo ;-)
Facebook